Zimowe dreptaki
Jakoś mi grały na polu „Dreptaki” Andrzeja Waligórskiego, gdy kolejne krzykliwce przestępowały z nogi na nogę, robiąc wszystko by niepotrzebnie nie rozłożyć skrzydeł i nie odlecieć. Zgromadzona energia nie jest warta bezsensownego rozpraszania. To trzymanie bezpiecznej odległości u żerujących łabędzi krzykliwych jest pewną grą. Na ile muszę uciekać z pola pełnego pokarmu, by nadjeżdżający traktor, rowerzysta czy auto nie były dla mnie zagrożeniem. Pobliska droga jest pierwszym punktem kontrolnym. W zasadzie siedzą od razu w bezpiecznej odległości i nie zwracają za bardzo uwagi na ruch na wąskim asfalcie. Chyba, że idzie pieszy to unoszą swoje peryskopy i pilnują idącego by nie zbaczał z drogi. Wszystko jednak się zmienia, gdy z szosy ktoś zjedzie w drogę polną, wtedy zaczyna się dreptanie. To swoiste kiwanie się na boki, ale bez popłochu, bez większego strachu powoduje, że całe stado wszczyna polne falowanie, a żółtoczarne flagi dziobów z elegancją powiewają nad jeszcze jesienną rozbieloną śniegiem szarugą. Traktor wydaje się robić mniejsze wrażenie od auta, ale już rower na polnej to prawdziwe poruszenie. Gdy intruz ten, czy inny zniknie z ich żerowiska wracają na suchą drogę polną, gdzie czekają na pierwszą gwiazdkę, by odlecieć na noclegowisko. Dodam jeszcze, że gdy są bezpieczne, często od razu przysiadają i ucinają drzemkę, wierząc w mądrość setek oczu, które im z pewnością dadzą komendę do dalszego dreptania. Te dionzaurowe dreptaki wydają się malować prehistoryczne obrazy w budowaniu zachowań socjalnych w obrębie gatunku. Zimą lepiej być w dużym stadzie. Drep, drep, drep