
Rudzikowe labirynty
Zawinięte gałęzie, stosy butwiejących kłód, jakieś klocki, kawałki szczap i wielki pień zwalonej sosny. Pośród zakamarków słychać regularne cykanie, trochę jakby ktoś strzelał na oślep. Mały cień przemyka w labiryncie martwego drewna i zbiera z kory jakieś małe cosie. Uwija się i uwija po czym wyskakuje na wielkie ciało martwej sosny, zastyga w bezruchu, co wydaje się nie być jego naturalnym zachowaniem i obserwuje leśny świat parku narodowego. Jakiś żuk mknie mu przed oczami, spóźniona kwietnica pędzi do próchniejących drzew, a biegacz skórzasty próbuje przekroczyć piaszczystą drogę, którą pędzące rowery tną górskimi oponami. Dzikość miesza się z miastem. Wielki spacerniak Poznania, niczym wielka gra planszowa, służy setkom pionków, które zaliczają kolejne trasy i głazy. Głaz Wodziczki, Głaz Zamoyskiego, Głaz Leśników, głaz narzutowy, głaz po prostu wielki głaz. Niby wszyscy grają na określonych trasach, zgodnie z zasadami regulaminu, ale pies bez smyczy gania za wiewiórką i kąpie się w jeziorze, rowery jadą na skróty pod zakaz, jakiś miłośnik ryb niesie do parku wędki ukradkiem. Nad nim krzyczą czarne dzięcioły, które harcują w leżącym próchnie i wyciągają tłuste larwy ciołków matowych. Martwy dzięcioł zielony przyciąga omarlice i roje zielonych much. A ludzie idą obok, na sportowo, w trykocikach, obcisłe jest git i walczą o sylwetki. Warto w tym fitżyciu zatrzymać się na chwilę, skoro wyszliśmy już z tego workżycia i wsłuchać się w krzyk dzięcioła, puszczyka, tykającego rudzika i docenić, że pod nosem wielkiego miasta las otula piękne, polodowcowe jeziora. Tuż przed nocą…