Nie szkoda zachodu
Zza ciężkiej czarnej chmury przebijały się iskierki rozgrzanego reaktora słonecznego. Jakieś czaple wracały do czaplińca w dolinę Odry, a w czarnym już od jeszcze „nienocy” lesie rozszczekał się kozioł. W pobliskim trzcinowisku ktoś włączył kilka brzęczek i trzciniaki, których głos zakłócały pluski przeganiających się krzyżówek. Wieczór jak wieczór, nielęgowe szpaki zapadały w trzciny, a czarna chmura ciągle trzymała ogień za swoimi plecami. Jeszcze żuraw, myszołów, ostatni dzięcioł i głośne śpiewy śpiewaków napełniały dolinę Łachy prawdziwą wiosną, gdy nagle zza chmury wyskoczył ogromny, gorejący dysk. Odetchnęli płaskoziemcy kochający 2D, odetchnęli czytający książki od 3D i odetchnąłem ja ze swoim 5D. Potrzebowałem dziś, po tym wietrze czegoś normalnego, zwykłego, rozpoznawalnego. Właśnie takiego lelucha, takiego kiczowatego obrazka. Bez tych wszystkich piachów, bez przymrozów, bez opadających, suchych młodych liści, które zniszczyły ostatnie chłody. Chciałem normalności. Okrągłego zachodu słońca, takiego w sam raz, który przyćmi wszystkie rozpalane grille i który ciepłem swego światła rozleje się na dolinę. I taki dostałem. Zwykły zachód słońca. Bez fajerwerków, cudów i dziwów. Ot parę minut normalności.