Siadaj z siedzuniem
Grzyb, który wywołuje we mnie skrajne emocje. Od orzechowego posmaku i zapachu po przerażające sceny rodem z prosektoriów. Oczywiście uśmiecham się i w uszach słyszę Macieja Zembatego „W prosektorium”. Oczywiście wpisuje się też w to wszystko szarzejący listopad, który oświetla mózg, który został ot tak pod starą sosną. Siedzuń sosnowy bo to on właśnie jest takim organem, który uciekł anatomom z formaliny, zaprasza do lasu. Dziś znów się uśmiechnąłem, zanuciłem licealny Defekt Muzgó. „…Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, Od strachu uratuje nas tylko defekt mózgu” i usiadłem na chwilę obok starego grzyba. Stary grzyb przy starym grzybie. Udłubałem nieco sosny, gospodyni naszego owocnika i poczułem zapach terpentyny. Mocny zapach pinenu, karenu i jeszcze kilku terpenów. Zapach jak z pracowni dawnego malarza, który terpentyną rozpuszczał olejne farby, być może mył nią ręce i pędzle. Jeden owocnik, a tyle różnych możliwości, ścieżek, nauki, muzyki i refleksji. Nie spodziewałem się go w listopadzie, ale dlaczego miałby nie rosnąć, skoro ciągle temperatura na plusie. Jeszcze kilka kurek, krasnoborowik ceglastopory i sporo „trujaków”, które nie zawsze są trujące. Najczęściej są nieznane. Listopadowy szmaciak napełnił szarość tego miesiąca, zapachem artyzmu. Przypomniał mi się też Tuwim, który mówił jakoś tak, że listopad to największy wrzód na dwunastnicy roku, ale jak widać taki siedzuń może być dobrym lekarstwem na wrzody. Za chwilę może być białość. Mój mózg i jego wielkość były tym razem porównywalne. Sporo w obydwu zanieczyszczeń, szpilek, piasku i na szczęście jeszcze fałd. Posiedziałam z siedzuniem pod sosną.