blog.

Kuropatwi śpiew

Księżyc wzszedł chwilę wcześniej, rozjaśnił noc zamazując czerń swoim srebrzystym lustrem i otworzył nocne majaki zza drzew. Na pobliskiej łące, tuż nad rzeką rozchodziły się odgłosy stukających o siebie poroży. Jakieś daniele ustalały porządek w stadzie a okolica napełniała się suchym stukotem. Trochę jak walczące dzieci mieczami z patyków. Taka mała wojna bez ofiar, po nocy. Z łęgu skowyty puszczyków dodawały otuchy w nocnych wędrówkach… Gdzieś ze skraju czyżni odezwała się uszatka, jakby nagle księżyc odpalił wszystkich nocnych mieszkańców. Jakby każdy chciał coś opowiedzieć po szarościach ostatnich nocy. Lis szczekał dbając by rewir w zbliżającej się cieczce było odpowiednio podpisany. Niby cisza nocna, a ciągle coś się wydarzało. I te psy, psy jakieś takie niespokojne. Kilka mniejszych na skraju małej wsi zaczęło ujadać za sarną i nagle cisza. Wyjący z oddali wilk wyłączył głośniki nocy. Potencjometr leśnych filharmonii. Cyk i cisza. I właśnie wtedy, zapewne dumny z nadarzającej się okazji kogucik kuropatwy wydał z siebie trzy z rzędu odgłosy. Chropowaty tryptyk przed północą. Kierik, kierik, kierik. Po czym znów zaczęły się odgłosy psów, lecąca czapla coś z siebie wydusiła siląc się na rozdzierający noc okrzyk. Kilka samolotów, pociąg gnający z Wrocławia do Poznania przedzierał się przez wyżowe, marznące w oczach powietrze. I ta cienka tafla lodu na ciepłych od dnia kałużach, zaczęła przykrywać oceany dróg. Noc styczniowa, bezzimna, bezgłośna a wiercąca w uszach całym tym cichym koncertem, tych co nie zasypiają tak od razu.

Udostępnij:
Przejdź do treści