
Ucieczka z lodowego brzegu
Gdzieś obok odrzańskiego bobra, gdzie jego domek wylewa się na brzeg i trudno odczytać numer na zamulonych ścianach, przycupnęły łyski. Woda wolno przelewała się przez obgryzione z łyka gałązki wierzb i mruczała do siebie, jakąś rzeczną szantę. Na tafli tańczyły już nurogęsi, gągoły i tłum krzyżówek. W oddali na suchym dębie przesiadywały blisko siebie bieliki. Zmęczone podniebnymi godami, uściskami szponów i derwiszowym wirowaniem nad wodą. Nagle jeden z nich, ten jakby nieco większy, raczej samica, zamachał skrzydłami i zaczął kierować się nad rzekę. Cała rzeka wpadła w popłoch. Krzyżówki przestały kwakać, nurogęsi dały nura a ciężkie kormorany wystawiły tylko peryskopy szyj i za chwilę pobiegły po wodzie. Na lodowym brzegu, ktoś wystrzelił ze startera i łyski zaczęły swój wyścig do najbliższego pasa trzcin. Jedne już odrywały się od wody, składając swoje dziwaczne palce i pruły tuż nad zimną cieczą do trzcin, inne jeszcze rozbiegały się po wodzie a te ostatnie kruszyły cienki lód na koniuszkach przyspawanej do brzegu kry. Niektórym kawałeczki pokruszonego lodu wpadały w dekolt czarnych piór i dodawało to im prędkości. Bielik jednak się rozmyślił i wrócił do towarzysza na odarty z gałązek dąb. Opadły krople, opadł puch. Z trzcin zaczęły się kacze opowieści, kormorany zajęły się rybałką, a łyski? Te zawróciły na pasie startowym i jedna po drugiej zaczęły wracać do swojej przystani. Nie wróciły, po drodze zaczęły żerować i przetrząsać zalaną roślinność w nerwowych podrygach. Ich oczy ciągle patrzyły na odległy matuzalem z parą bielików. Dopóki siedzą nie ma się czym przejmować. Dopóki…