Ostatnia na Dolnym Śląsku?
Zacytuję fragment wykładu noblowskiego Olgi Tokarczuk:
„Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy. Nie zauważamy, że staje się zbiorem rzeczy i wydarzeń, martwą przestrzenią, w której poruszamy się samotni i zagubieni, miotani cudzymi decyzjami, zniewoleni niezrozumiałym fatum, poczuciem bycia igraszką wielkich sił, historii, czy przypadku.”
Wstąpiłem dziś, prawie jak każdego roku, na ostatnie stanowisko sasanki łąkowej na Dolnym Śląsku…Miejsce chronione użytkiem ekologicznym. Siła życia tej rośliny ogromna, ale siła drzew, siła sukcesji jeszcze większa. Została jedna kępka! Ostatnia taka roślina na Dolnym Śląsku. Kilka łodyg, kilka liści, dwa kwiaty. Piękne, nieśmiałe, pełne koloru, pod jedwabnym kocem z włosków. Ostatnie takie. To nic, że są jeszcze w Polsce na innych stanowiskach, że walczą o skrawek murawy, ale jakoś żal, że mimo ochrony nikt nie wyciął drzew, których tysiące wokół, że światło dociera tu coraz rzadziej a dwie martwe, leżące sosny dobijają ostatnią kępkę. Czuję bezsilność, walczę o łąki, o murawy, koszę, wycinam krzewy, ale niektóre fragmenty są poza moim zasięgiem. Myślę sobie, że brakuje nam skutecznego systemu czynnej ochrony przyrody. W ogóle brakuje nam ochrony przyrody, która byłaby odpowiedzialnością przed następnymi pokoleniami. Strasznie mi smutno, że na moich oczach odchodzi kolejny gatunek. Poczułem dziś bezradność. Wracałem i patrzyłem na rozwieszone budki lęgowe typu A, które zastępują nam przyrodnicze sumienie i mówią – przecież coś robimy, chronimy przyrodę. Koszt potrzebnej, czynnej ochrony w tym przypadku to grosze. Brakuje mi odpowiedzialności w tej zachłanności, która otacza nas z każdej strony. Za to wokół Wrocławia rosną tysiące nowych domów, które wlewają się w przyrodę i zbliżają się nawet do ostatniej sasanki. Tłum, któremu niepotrzebne są już kwiaty.
Rozumiem jednak, że taka mała sasanka, gdzieś w „krzorach” nikogo nie interesuje. Tyle ważniejszych rzeczy wokół. Spróbuję jednak coś zrobić, może jeszcze się uda, jak nie tak to inaczej. Choć to już nawet nie walka z wiatrakami, nie misja pani Duszejko z Tokarczukowej książki, to raczej umycie rąk w stylu Piłata a może nawet nie to. Jeszcze kilka lat temu było osiem krzaczków… Może źle rozumuję, bo w sumie kogo ma to obchodzić?
Jakoś mi znika z oczu…, rozmywa się, ucieka…