Przedzimie w dolinie Łachy
Z pobliskiego olsu wyleciał czarny w swej czarnej czerni kruk. Wirował, zatrzymywał się, gnał, zwalniał, opadał i znów się unosił. Niesiony na płatkach nieśmiało padającego śniegu. To jeszcze nie zima. To przedzimie. Czas gdy liście dębów i buków ciągle okupują ostatkiem sił drzewa a karoteny w nich zawarte rozpamiętują ostatnie lato. Doleciał do rozkrzyczanych łabędzi krzykliwych, które obżarte kukurydzą Stanisława odpoczywały w zieleni ozimin. Zasiadł między nimi i jął nakazywać im krakaniem powrót w kukurydziane ściernie. Nikt go nie słuchał. Odlatywał, wracał. Krążył. W oddali majaczyły bryły ośnieżonych budowli, które walczyły o tło z bujnymi jemiołami, z których zaczepnie odezwał się srokosz. Zza pleców rozkrzyczały się żurawie. Te, które nie odleciały, którym w dolinie dom i gospoda. Nawet podmuchy wiatru grały w grę przedzimia smagając czasem policzki mentolowym chłodem. Z kominów w oddali, stróżki dymu zdradzały obecność ludzi oddających się w domach misiowaniu, na morsowanie raczej nie było chętnych. Nie ma już za czym do lasu iść, już po grzybach, już po wszystkim, już ten rok liczy dni ostatnie. Dzień zamknął księżyc, który odprowadził łabędzie na pobliskie rozlewiska i rozkołysane szczekaniem psów wsie napełniały się ciszą nadchodzącej nocy. Zimnej, przedzimnej.