
Nocą i mgłą malowane teatry
Zacznę dziś od muzyki, bo bez tego trudno będzie Wam przeczytać resztę, choć z pewnością da się to zrobić bez słuchania. Trzeba włączyć taki utwór – https://www.youtube.com/watch?v=auD7AlDrHgI
To muzyka, która otwiera ciszę wieczoru, pełnego mgły, ciemności mieszającej się z nieistniejącym blaskiem zachodzącego słońca i krótkiego, grudniowego dnia. Arvo Pӓrt, estoński kompozytor, który operuje właśnie czasem przejścia, odejścia, zmiany będzie tu jak ulał. To nuty czegoś ulotnego. Bez zbędnych środków wyrazu, bez zbędnych dźwięków. Niech gra, niech będzie to cichy dodatek do wieczoru, który wczoraj zatrzymał mnie na dłużej.
Biel wieczoru i mgieł siedzących w dolinie nie pozostawiała złudzeń, że nie będzie dziś disnejowskich obrazków, wypieszczonych w najlepszych programach świata. Dziś miał być teatr zawiesistych dusz, które pojawiały się nagle, jakby po śmierci tych, którzy akurat właśnie w tej chwili przestali chodzić po ziemi. Cisza.
Pustka, taka zupełna. Bez drzew. Bez krzewów. Przed oczami majaczyły zeschłe trawy, jakiś jeden, pojedynczy badyl, który był punktem odniesienia do sceny, na której miało zdarzyć się przedstawienie. Nie byłem pewien czy zobaczę premierę w tych przesadnie dobranych, białych tiulach. Scena tak gęsta, jakbym siedział w ostatnim rzędzie a wszyscy paliliby fajki z dymem jak z konklawe. Cisza.
Wysoko nad niebem, gdzie noc już szykowała czerń dla gwiazd, zarysowała się rozlana sylwetka spadających duchów. Nie tych topornych Dziadów od Mickiewicza, tylko takich ulotnych, o których nikt nie wie, których nikt nie pamięta, i które same sobie znalazły swoje niebo.
Bobrze rozlewisko, zatamowana rzeczka otulona suchymi trzcinnikami, rozlała się w języku ugorów wcinających się do lasu. To właśnie tu swój pas startowy mają duchy żurawi. Tu startują, tu przylatują.
Kilkanaście pierwszych dusz zatrzymało się 96,5m ode mnie. Tyle było do badyla. Gdyby nie szum palców na zamarzającym błocie, nie miałbym pojęcia, że są. Liczyłem metry w nocnej bieli i liczyłem, że coś się zapisze.
Cisza.
Potem jeszcze spadły z nieba 3. Rodzina. Ojciec, matka i on, prawie gotowy do życia. Wcześniej stracił bliźniaka. Teraz zawsze razem. Widzę je kilka sekund, gdy z nieba spadają w dziurę mgły i znikają mi na dobre. Po chwili krople mgły nieco zrzedły. Jakiś lokalny front, przegonił z najmniejszą prędkością co trzecią kroplę. Reszta została, ale dusze zaczęły stawać się namacalnie szare. Szarość, to najlepsze określenie do tego co działo się przed oczami. Posągi ptaków. Granitowe, wygładzone, strzegomskie.
Cisza
Z daleka jeden, jakiś nie mogący zapanować nad emocjami krzyknął ściszonym jednak klangorem. Z wielkiej białej wanny zaczęły sypać się z nieba kolejne ptaki. Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, może sto. Już bez słów. Emocjonalny też się nie wyrywał. Cisza to cisza.
Zanim pierwszy żuraw zaczął iść ku wodzie, całe stado zatrzymało się w zadumie i bez ruchu nasłuchiwało otoczenia. Jakiś dzięcioł przypomniał sobie, że ma coś do wykucia w kuźni i w tej czarnej bieli zaczął wystukiwać alfabet Morse’a na pobliskiej sośnie. Ten rzemieślnik ich jednak nie interesował. Słuchały drgań gruntu, płynącej rzeczki i igieł sosny. Mgła gęstniała, czasem odsłaniała pierwszy tiul, ale i tak po chwili topiło się wszystko w mroku nieoczywistej bieli.
Cała grupa przesuwała się ku wodzie, ale tylko ten pierwszy zamoczył nogi. Szedł tak cicho, że już go nie słyszałem. Nad głową, w dziurze, gdzie kilka centymetrów nieba dawało szansę na potwierdzenie, że dzieje się to ciągle za życia i na ziemi, przeleciała stacja kosmiczna. Ludzie!
Z najbliższej wsi zaczęły dobiegać głosy. Kilka psów wszczęło debatę na temat niedzielnego obiadu. Przegląd rosołów trwał i wtedy gęsi garbonose gospodarza z końca wsi rozdarły się na pożegnanie dnia, którego dawno już nie było. Znów cisza.
Żurawie po milimetrze kierowały się do wody. Jakby, ktoś tam jeszcze był, ktoś tę wodę trzymał dla siebie. Stali tak jak chór w teatrze antycznym i czekali na jakiś znak, że można, że to już, że przedstawienie trwa. Ono trwało, tylko ktoś spowolnił całe to widowisko i ruch można było dostrzec jedynie nie odrywając wzroku od okularu aparatu.
Noc stała się czarna, biel stała się czarna. Moje oczy nie widziały już nic. Ale aparat widział. On zresztą widzi oczami japońskiego doświadczenia i pozwala na podglądanie światów, które dla nas zwykłych nie są na co dzień wyświetlane.
Wracałem wolno przez sosnowy las, jego skrajem w zasadzie. Wolno jak żurawie odchodziłem z przedstawienia, które trwało jeszcze do rano, ale było już tylko dla wybranych. Dla tych, którzy byli aktorami. Widownia już na lampce wina. Arvo grał swoje. Mgła swoje. Las swoje. Ja cudze. Wracałem. Z radością prapremiery, w nowej scenografii od tysięcy lat granej sztuki. W jakimś małym, zapyziałym teatrze na prowincji od wielkich bagien i noclegowisk. Teatrze, w którym strach przed otoczeniem pomieszał się z czarnością światła. Profesor Jerzy Limon, człowiek, który tworzył Teatr Szekspirowski w Gdańsku z pewnością czułby się tu dobrze. Otwarty dach nad głową aktorów i widzów. Widza. Mnie. Słuchacza może też. Dach przez, który dusze w ubraniach żurawi przebywały na nocne misterium.
To nic, że oglądałem dziesiątki razy zloty żurawi na noclegowiska. To nic, że bywały ich tysiące. To małe, kameralne przedstawienie zostanie mi na zawsze. Nie wszystko jest tu jasne. Nic nie jest oczywiste. Przyjrzyjcie się fotografiom…
Dwoje ludzi pod kocem idzie wśród żurawi… warto zatrzymać się przy obrazach zapisanych nocą.
…I na koniec posłuchać Nosowskiej od Osieckiej – „Kto tam u ciebie jest”. Klimat niezwykły. Inny niż zawsze. Cieszę się, że kupiłem ten jedyny bilet na spektakl, którego nikt nie ogłaszał.
cisza
cisza