blog.

Polne Passacaglia

Dziś w Dolinie Łachy rozlegały się Passacaglia Händela. Nie na fortepian, nie klasycznie, tylko na instrumenty dęte. Klarnety, waltornie, trąbki, saksofony i czasem jakiś ochrypły puzon. Orkiestra na  352 łabędzie krzykliwe i 3 łabędzie czarnodziobe. Rozciągnięta na scenie pod dębowym lasem z zasłonami z czyżni tarninowych. Cały czas grały, ale melodia nie do uchwycenia. Może różniły się od klasyki Händela czy opracowanych przez Halvorsena w tonacji g-mol, ale coś tam w nich grało, pojedyncze tony, ciepło barwy, egzotyka instrumentów wschodu. Tu raczej wkradał się polski sonoryzm z Góreckim, Szalonkiem, i… Kilarem, którego Générique jest takim łabędzim zadęciem, przynajmniej na początku.  Są utwory, których nie da się słuchać w całości, bo nie mają określonego początku i końca, który byłby jakoś wyraźny. Händelowskie, są tu raczej moją nadzieją, że te dźwięki się poukładają wstecz i z tych nut trąbiących ułoży się zgrabny utwór. Tu jednak liczy się barwa, to na czym grają, liczy się dziób, tchawica. Złote oprawy dziobów dodają orkiestrze szyku. Białe fraki, białe kaftany, białe pierzyny puchów nie marnych. Orkiestra nie jest homogeniczna mimo uniformów, tu tworzą się małe pokoje kameralne, które reagują na zbyt bliskie ćwiczenia innych grup rodzinnych. Może jeziornych, może rzecznych, może stawowych. Starorzeczowe trąbią na stawowe i odwrotnie. Mijają najkrótsze dni w roku, by najdłuższe noce pozwalały na upojne picie wody z Odry czy pobliskich stawów. Rano znów zaczną grać. Zlecą się na linie kukurydzianych nut, stolinie, tysiąclinie siewnikowych rajek. Zagrają swoje, nie bacząc na subiektywne skojarzenia słuchacza i znów minie dzień, wróci noc i dzień, i noc, i dzień, i noc, i noc, i noc. No co… i dzień. Zagrają frullato z żółtego dziobu pośród polnych uliczek przyziemnych.

Udostępnij:
Przejdź do treści